cz.1
Nie sądziłam, że kiedykolwiek usiądę przed laptopem, aby napisać tak osobliwy tekst. Co więcej, niewiele brakowało, abym już nigdy nie była w stanie napisać czegokolwiek… A jednak siedzę przed ekranem w chłodny, listopadowy wieczór i uśmiecham się do wspomnień – chociaż z dnia 14 lipca (czyli dokładnie 4 miesiące temu) nie mam żadnych wspomnień. Leżałam wtedy bez świadomości, w izolatce nr 13 na Oddziele Klinicznym Chorób Zakaźnych Szpitala Uniwersyteckiego w Krakowie z powodu wirusowego zapalenia mózgu. Moi bliscy przygotowywali się na najgorsze. Modliło się za mnie mnóstwo osób – sama nie wiem ile… Ta modlitwa niosła i podtrzymywała na duchu moją rodzinę. Stryj mojego męża odprawił już w czwartek rano pierwszą Mszę św. w mojej intencji, modląc się za wstawiennictwem Ś.P. ks. Józefa Sondeja. Mój mąż otrzymywał wiadomości z informacją, że oprócz rodziny i przyjaciół, modlą się za mnie osoby, których nawet nie znałam osobiście. Wiem też przynajmniej o kilku osobach deklarujących się jako niewierzące, które włączyły się do tej modlitwy. Z większych grup wymienię wspólnotę Oblatów Benedyktyńskich w Tyńcu, do której należę, dwa zgromadzenia sióstr zakonnych i koleżanki z Akademii Tańca Fuente de la Amapola, które modliły się także w nocy. Zamówiono wiele Mszy św. w mojej intencji. Każdej z tych wymienionych i niewymienionych osób, która choćby jedną myśl w akcie strzelistym do Pana Boga skierowała w mojej intencji, z całego serca dziękuję. Jestem wam wszystkim winna prócz wdzięczności i modlitwy za was, także opowieść o tym, co się właściwie wydarzyło.
Zaczęło się być może od kleszcza, który dopadł mnie we własnym ogródku. Trudno orzec, czy to on zawinił, chociaż od początku źle mu z oczu patrzyło i dlatego monitorowałam regularnie miejsce zbrodni. Rumienia nie było. Niecałe 3 tygodnie później przeziębiłam się (lub miałam objawy do przeziębienia podobne) – bolało mnie gardło, miałam katar, bolała mnie głowa. Byłam jednak na wakacjach w Gródku i piękne widoki z tarasu na jezioro nie pozwoliły mi siedzieć w pokoju, mimo silnego wiatru. Nie było to mądre z mojej strony i skończyło się narastającym bólem głowy we wtorek 12 lipca 2022. Po południu była to już silna migrena z nudnościami. W środę 13 lipca, nad ranem nie byłam w stanie utrzymać się na nogach, gdyż doszły jeszcze zawroty głowy i brak kontroli nad własnym ciałem. Mąż wezwał pogotowie. Bardzo mili i pomocni sanitariusze z Tarnowa zawieźli mnie na SOR w Nowym Sączu i dzielnie walczyli o jak najszybsze wpuszczenie mnie przynajmniej na korytarz. Łatwo nie było – grunt, że ostatecznie dzięki kilku przytomnym osobom (i mądrej radzie mojej córki Ani) oprócz standardowego wymazu na covid i tomografii została wykonana także punkcja, która wykazała stan zapalny płynu mózgowo-rdzeniowego. Udar i covid wykluczono. Początek punkcji był ostatnim momentem, który pamiętam. Dzięki determinacji mojego męża i życzliwości lekarza w Nowym Sączu oraz pani doktor z krakowskiego Oddziału Chorób Zakaźnych, tuż przed północą 13 lipca, nic już o tym nie wiedząc, znalazłam się w owej izolatce nr 13. Atomowa bomba lekowa została wdrożona już w Nowym Sączu i to być może zaważyło na fakcie, iż ciąg dalszy tej historii mógł w ogóle nastąpić.
Nazajutrz, w czwartek 14 lipca mój stan nadal się pogarszał- nie reagowałam na polecenia, nie wodziłam wzrokiem, nie reagowałam na wbijanie igieł przez pielęgniarki, w badaniu stwierdzono neurologiczny mutyzm. Nie reagowałam na bodźce korowe i podkorowe. Nie przyjmowałam żadnych pokarmów ani płynów. Już pewne było, że to nie jest zapalenie opon mózgowych. Objawy były zbyt poważne. Wszystko wskazywało na rozległe zapalenie mózgu, którego skutki są znacznie gorsze. W optymistycznym scenariuszu (jeśli pacjent przeżyje i powróci do świadomości) choroba pozostawia po sobie liczne uszkodzenia fizyczne i/lub psychiczne takie jak zaniki pamięci, zmiany osobowości i wiele innych. Mój stan był ciężki, rokowania złe, brak reakcji na leki, chociaż dostawałam przez kroplówkę najsilniejsze antybiotyki, leki antywirusowe i sterydy – wszystko naraz. Lekarz pozwolił rodzinie odwiedzać mnie do samego wieczora, poza porami wizyt. Moi bliscy na zmianę czuwali przy mnie. Tego dnia, około 20:00, przyszła do mnie Kasia, moja siostra, której po Mszy św. wieczornej wpadł do głowy pomysł, by namaścić mnie olejkiem św. Szarbela. To prawdopodobnie był punkt zwrotny, który przyniósł spektakularne efekty kilkanaście godzin później.
W piątek rano wciąż jeszcze nie zaobserwowano poprawy. Wyraźnie zaniepokojony lekarz powiedział mojej rodzinie, że nie reaguję na leczenie, nie chciał udzielić szczegółowych informacji. W ramach procedury „na ratunek życia” skierowano mnie na rezonans mózgu. Pierwsze migawkowe wspomnienie mam z windy i korytarza – gdy byłam wieziona na to badanie. Na krótkie momenty świadomość do pewnego stopnia mi wracała i zanikała. Kiedy już przywieziono mnie do izolatki, gdzie czekali moi bliscy, zareagowałam na ich głos i otworzyłam oczy. Pielęgniarka zapytała: „Czy poznaje pani tego człowieka?” a ja nieoczekiwanie odpowiedziałam: „To mój mąż”. Rodzina i personel byli w szoku, zmiana mojego stanu wywołała duże poruszenie na oddziale. Lekarz prowadzący przyszedł szybko na wezwanie pielęgniarek i z tej rozmowy pamiętam już bardzo dużo. Przebadał mnie, wydał kilka poleceń, które dobrze wykonałam. Myślałam całkiem trzeźwo (we własnym przekonaniu), chociaż byłam w stanie wypowiedzieć tylko pojedyncze słowa, i to nie wszystkie z sensem. Lekarz stwierdził afazję ruchową, co później potwierdził wezwany lekarz psychiatra, którego wzięłam nie wiem czemu za praktykanta. Dopiero z wypisu dowiedziałam się dokładnie jak przebiegała ta wizyta i na czym polegała moja afazja. Była to osobliwa i nawet zabawna rozmowa. Starałam się być uprzejma, ale w rzeczywistości mówiłam od rzeczy, powtarzając te same frazy. Dziwne wydawało mi się wtedy, że wszyscy cieszą się z mojego stanu zdrowia oraz z afazji. Wiedziałam, że to przecież jest poważna dysfunkcja. Rozumiałam jednak, że poprzedni mój stan musiał być jeszcze gorszy. Nastąpiły tego dnia także inne zmiany- moja wcześniejsza niewrażliwość na bodźce przerodziła się w nadwrażliwość i zaczęłam gwałtownie reagować na każdy dotyk. Mam też wspomnienie horroru polegającego na wymianie wenflonów. Pielęgniarka krzyczała do lekarza: „Panie doktorze, my jej nie utrzymamy, bo pacjentka jest nadwrażliwa i skacze!”. Ostatecznie anestezjolog sobie poradził – nie pamiętam jednak samego bólu i zakończenia tej procedury. Tylko liczne siniaki i wybroczyny na obu rękach i dłoniach wskazywały, jak ciężką pracę mieli ze mną tego dnia na oddziale.
Pamiętam też dobrze wizytę syna i synowej, mimo, że nie miałam już siły mówić i powoli zapadałam w całkiem zwyczajny sen. Ich obecność przynosiła mi ulgę i poczucie bezpieczeństwa. Wspominam o tym, bo wielu osobom może się wydawać, że to co mówią i robią dla osób chorych, nie mających możliwości komunikowania się z otoczeniem – nie ma większego znaczenia. Tak jednak nie jest. Ważne są każde odwiedziny, każde dobre słowo, gest i dotyk, a także modlitwa, której moc odczuwałam niemal namacalnie. Sądzę, że dotyczy to także osób całkowicie nieświadomych. Jedna z pielęgniarek, powiedziała mi, że miała możliwość obserwowania mnie w czwartek, w stanie mutyzmu. Zauważyła, że reaguję rozluźnieniem i odprężeniem, gdy jest przy mnie ktoś bliski. Takich zmian nie dostrzegała, gdy zwracał się do mnie ktoś z personelu.
Obudziłam się w środku nocy (z piątku na sobotę), rześka i całkowicie przytomna. Rozejrzałam się po pokoju, sprawdziłam, że mam na obu rękach podłączone kroplówki i jako bonus – pampersa. Cewnik wykryłam dopiero jak już się zrobiło całkiem jasno. Wiedziałam dobrze, że muszę spokojnie leżeć i nieprędko czegoś konkretnego zdołam się dowiedzieć. Nie miałam pojęcia w jakim szpitalu jestem ani jak długo byłam nieprzytomna. Podejrzewałam kleszczowe zapalenie opon mózgowych. Takie były moje przypuszczenia już w Nowym Sączu. Wtedy, gdy czekałam na przyjęcie mnie na SOR, miałam spokojne i głębokie przekonanie, że mój czas dobiega końca. Oddałam się w ręce Pana Boga nie zwlekając, bo wiedziałam, że potem mogę już nie być świadoma. Tak też się stało. A jednak obudziłam się w środku nocy, w eleganckiej, nowoczesnej sali i czułam się zupełnie dobrze. Byłam pewna, że z nieznanej mi przyczyny wróciłam do zdrowia i nic poważnego już mi nie grozi. Czułam ogromną wdzięczność, spokój i radość. Nie miałam potrzeby modlitwy, ponieważ czułam się jakby zanurzona w obecności Bożej. Nie mogłam się doczekać poranka. Radośnie powitałam pielęgniarkę, która na mój widok omal nie upuściła termometru. Długą chwilę upewniała się, czy nie pomyliła pacjentek. Poranek upłynął pod znakiem zwiedzania mojej izolatki przez różnych lekarzy i pielęgniarki. Był szok, niedowierzanie, żarty i pogaduszki. Pierwszym wizytującym był lekarz prowadzący, który w marynarce i z teczką zajrzał do mnie jeszcze zanim dotarł do swojego pokoju. Chciał tylko sprawdzić jak się ma pacjentka z „obiecującą” afazją. Powitałam go entuzjastycznie, bo pamiętałam go z poprzedniego dnia. Był tak zaskoczony, że brakowało mu pomysłów, o co mnie jeszcze zapytać. Odpowiadałam obszernie, do rzeczy i z humorem, na co nikt nie był przygotowany. Początkowo lekarze patrzyli na mnie jak na ducha i zadawali w kółko te same pytania (z wyjątkiem lekarza prowadzącego, który już w niedzielę pytał mnie o polskich noblistów z dziedziny literatury. Egzamin zdałam celująco). Ja jednak miałam swoje własne pytania, bo chciałam się zorientować, co mi jest lub było i kiedy mnie wypuszczą. Dowiedziałam się, że to wirusowe zapalenie mózgu- nie opon- oraz, że konkretnego wirusa nie wykryto. Zostałam poinformowana, że zgodnie z procedurami muszę leżeć w szpitalu minimum 3 tygodnie, a pionizować mnie zaczną najwcześniej za 10 dni. Pozostało mi więc tylko cierpliwe stosowanie się do wskazań lekarzy.
W sobotni poranek, gdy już zgromadziłam podstawowe informacje na temat mojej sytuacji, zdałam sobie sprawę z faktu, że z mojego życia „uciekły mi” 3 dni, na które miałam wcześniej bardzo konkretne plany. Zostawiłam niedokończoną pracę nad 2 książkami, moi wydawcy nie wiedzieli, co się ze mną dzieje, a ja nie miałam nawet telefonu. Kiedy w południe przyszli do mnie mąż, córka i syn – siedziałam na łóżku, miałam już gotową listę spraw do załatwienia oraz plan pracy na kolejny tydzień. Moi bliscy przeżyli więc kolejny szok. Spodziewali się po mnie długiej rehabilitacji i głębokich dysfunkcji. Nie wpadli nawet na myśl, żeby mi przynieść telefon. Córka starała się dyskretnie przetestować mój stan i sprawność umysłową. Dała mi swój własny telefon i sprawdzała, czy jestem w stanie poprawnie czytać, pisać, wybrać numer i zadzwonić. Byłam w stanie, a jedyną trudność sprawiały mi wenflony na rękach. Jednak widząc reakcje bliskich, zdałam sobie sprawę z tego, co oni przeżywali przez te 3 dni. Oni przeszli długą drogę, podczas, gdy ja po prostu beztrosko powróciłam do stanu sprzed choroby. Rozmawialiśmy więc, żartowaliśmy, ustalaliśmy co będzie mi potrzebne i co mogę, a czego nie wolno mi robić w szpitalu. Widziałam jednak w ich oczach niepewność i niepokój, czy mój powrót do zdrowia jest trwały. Takich wątpliwości nie miała moja siostra, która przybyła z mamą, uzbrojona w fiolkę olejku św. Szarbela na wypadek konieczności doleczenia mnie z afazji. Poprawka jednak nie była już potrzebna. Afazji nie było. Pan Bóg za wstawiennictwem św. Szarbela zadziałał raz, a dobrze. Póżniej były radosne wizyty moich bliskich cierpliwie znoszone przez panią Marię, pacjentkę z sąsiedniego łóżka. Były też rozmowy z lekarzami, którzy starali się racjonalnie zinterpretować mój nieoczekiwanie dobry stan. Wiem, że przez kilka kolejnych dni odbywały się konsultacje, których celem było wyjaśnienie przyczyn mojej choroby i nagłego powrotu do pełnej świadomości. Brano pod uwagę wszystko, łącznie z błędną diagnozą, ale ostatecznie wyniki badań i moja afazja z piątkowego popołudnia- przeważyły. Diagnoza została utrzymana, pozostałe teorie zostały wykluczone, a sprawa wyzdrowienia zyskała miano „nietypowego przebiegu choroby”, co pozwoliło wszystkim przejść do porządku dziennego nad moim przypadkiem.
Czas spędzony w szpitalu był dla mnie siłą rzeczy nieco uciążliwy, ale jednocześnie dobry. Wspaniali, kompetentni lekarze, pielęgniarki, kapelan, nawet salowe. Brak słów, aby podziękować za tak dobrą opiekę. Spotkałam się z oceanem życzliwości i serdeczności. Przyjęłam sakrament namaszczenia chorych i Komunię świętą. Moi bliscy pilnowali, żeby mi niczego nie brakowało. Zaprzyjaźniłam się z panią Marią i jej rodziną, potem z kolejną towarzyszką niedoli – Jolą i jej mężem. Były ciekawe, głębokie rozmowy z pielęgniarkami i moimi sąsiadkami. Był też czas na modlitwę i refleksję nad tym, co się wydarzyło.
W szpitalu rozmyślałam o namaszczeniu mnie olejkiem, o licznych zamówionych Mszach św. w mojej intencji i o roli św. Szarbela Makhlufa w całej tej historii. Nie wiedziałam wiele o tym świętym, ale miałam okazję nadrobić zaległości. Niech żyje Internet! Ciocia dała nam znać, że właśnie rozpoczęła się ogólnopolska nowenna ku jego czci. Mogłam w niej wziąć udział od samego początku, jeszcze ze szpitalnego łóżka, korzystając z telefonu. W rodzinie potraktowaliśmy nowennę jako formę dziękczynienia. Szukałam też informacji o św. Szarbelu. Okazało się, że ów święty mnich maronicki z Libanu zmarł na udar mózgu. Warto jeszcze dodać, że ze szpitala zostałam wypisana dzień wcześniej niż to było zapowiedziane – mianowicie w czwartek 28 lipca 2022, czyli akurat w dzień, w którym w Polsce obchodzone jest liturgiczne wspomnienie św. Szarbela. Trochę dużo tych zbiegów okoliczności jak na jeden raz… A jednak to jeszcze nie wszystko…
Dowiedziałam się, że w piątek 15.07.2022, czyli w dzień, w którym wróciłam do przytomności, było na Mszach św. czytanie z księgi Izajasza (Iz 38, 1-6) o śmiertelnie chorym królu Ezechiaszu. Kilka bliskich mi osób, które w nocy za mnie się modliły, usłyszały w kościele wstrząsające słowa: „Słyszałem twoją modlitwę, widziałem twoje łzy. Oto uzdrowię cię.” a psalm z refrenem „Pan mnie zachował od unicestwienia” zawierał fragmenty pieśni Ezechiasza: „Uzdrowiłeś mnie Panie i żyć dozwoliłeś”. Trudno w takich okolicznościach podjąć próbę interpretacji usłyszanych słów, bo nadzieja wydaje się zbyt iluzoryczna. A jednak już wczesnym popołudniem dotarła do wszystkich informacja, że właśnie wracam do świata żyjących… Nie ma tu miejsca, aby pisać o tym, jak w tych trudnych chwilach słowa Liturgii Godzin i czytań mszalnych prowadziły i umacniały moich bliskich, a potem mnie samą… To temat, który sama będę zapewne rozważała jeszcze przez długi czas. Jednak doświadczywszy tak mocnej opieki ze strony Pana Boga nie sposób milczeć…
Trzeba jeszcze dodać historię olejku, którym zostałam namaszczona. Aby tę sprawę wyjaśnić muszę cofnąć się ponad 60 lat wstecz, do czasu, gdy nie było mnie jeszcze na świecie. Mój ojciec był góralem z Klikuszowej, który studiował w Krakowie, ale w lecie wracał do rodzinnej wsi. Tam właśnie na wakacje wraz z rodzicami przyjeżdżała moja mama. Tam się poznali, tata się zakochał, ale mama miała watpliwości. Dopiero na odpuście z okazji Wniebowzięcia NMP w podhalańskim sanktuarium w Ludźmierzu, mama postanowiła dać tacie szansę i pocałowali się po raz pierwszy. Z tego powodu Gaździna Podhala jest uważana przeze mnie i moją siostrę, a nawet moją córkę – za szczególną patronkę naszego życia. Gdyby nie to miejsce i opieka Maryi – żadnej z nas by nie byłoby na świecie… Tam więc pielgrzymujemy w ważnych dla nas momentach. Tam właśnie, także „przypadkiem” zawitała moja siostra jesienią 2019 roku, wracając z Czorsztyna, ze zjazdu rodzinnego naszej góralskiej rodziny. Po prostu przyszła jej taka myśl, gdy przejeżdżała przez Nowy Targ. Po szybkiej konsultacji z naszą mamą, kuzynką i jej córką, zamiast jechać prosto do Krakowa, skręciły do Ludźmierza. Na miejscu Kasia zagoniła całą rodzinkę do sanktuarium, argumentując, że najpierw trzeba pokłonić się Maryi, a potem będą wizyty w toalecie i innych miejscach. Ta decyzja okazała się kluczowa w całej historii mojego uzdrowienia. W tym właśnie momencie, przed figurą Matki Bożej Ludźmierskiej umieszczoną w ołtarzu, stał mnich z długą, białą brodą. Śpiewał dla Maryi piękną, nieznaną pieśń w jakimś obcym języku. Głos rozchodził się po całym kościele. Scena była tak niezwykła, że moja siostra z wrażenia zamarła, po czym podeszła do ławki tuż pod ołtarzem. Córka kuzynki zdołała nagrać telefonem około 30 sekund tej pieśni, samą końcówkę (mam to nagranie). Cała ta osobliwa modlitwa trwała około 2 minut i gdyby nie wcześniejszy pośpiech mojej siostry, nigdy nie dowiedzielibyśmy się o takim wydarzeniu. Gdy mnich skończył śpiewać, powoli ruszył w stronę zakrystii. W tym momencie Kasia złapała go za rękaw i po angielsku zapytała skąd on jest.
-Libano – odpowiedział z uśmiechem.
-Libano? Sant Charbel! – wykrzyknęła z entuzjazmem Kasia, szczęśliwa, że cokolwiek o Libanie wie.
Mnich pokiwał głową radośnie. Ucieszył się, że wiedziała o świętym libańczyku. Dał dyskretny znak towarzyszącym mu zakonnikom, aby ofiarowali Kasi obrazki z modlitwą do św. Szarbela, po czym wszedł do zakrystii. Kasia wzruszona tym spotkaniem pogrążyła się w modlitwie, gdy nagle z zakrystii wyszedł jakiś mężczyzna i stanął nad nią.
-Przepraszam, że pani przeszkadzam, ale jestem przewodnikiem mnichów maronickich z Libanu. To jest ostatnie miejsce ich pielgrzymki do Polski i jedziemy stąd prosto na lotnisko w Balicach. Ten najstarszy mnich polecił mi jednak dać pani olej św. Szarbela. Mam ostatnią buteleczkę, więc musicie się jakoś podzielić… – to mówiąc wręczył jej maleńką fiolkę i poszedł sobie.
Ta właśnie fiolka leżała spokojnie ponad 2 lata w szafce mojej siostry i o niej Kasia pomyślała, gdy jechała odwiedzić mnie w szpitalu. Nie chodzi tu o to, że olej, (który jest relikwią II stopnia) uzdrawia. To Bóg uzdrawia, ale olej jest materialnym znakiem wstawiennictwa św. Szarbela w tej konkretnej sprawie.
Dlaczego ten fakt jest dla mnie taki ważny? Ponieważ dzięki temu uprzytomniłam sobie, że cała sprawa mojej nagłej choroby, modlitwy wielu osób i w ogóle całe moje życie było i jest doskonale znane Bogu, Maryi i świętym. Bóg istnieje poza czasem, więc decyzje o moim uzdrowieniu także zapadły poza czasem. Jeśli tak dużą rolę odegrała w tym wydarzeniu Matka Boża i św. Szarbel – to z pewnością jest to dla mnie ważna wiadomość. Moim zadaniem jest rozeznanie, co Pan Bóg chce mi przez to powiedzieć.
Czas mojego pobytu w szpitalu, pewne późniejsze przemyślenia, intuicje z którymi przebudziłam się w sobotnią noc, a które towarzyszą mi do dziś – wymagają odrębnego omówienia, bo są zbyt ważne, by pisać o nich zdawkowo. Nie przeżyłam żadnych nadzwyczajności, stanów mistycznych, czy czegokolwiek, co byłoby bardziej spektakularne niż prosty fakt nagłego, niewytłumaczalnego i trwałego wyjścia z ciężkiego stanu chorobowego do zdrowia, bez żadnych dysfunkcji. Mogę powiedzieć już, że trwałego – bo minęły właśnie 4 miesiące od tej przełomowej nocy. W tym czasie skończyłam 2 korekty książek, napisałam kolejną książkę dla dzieci, poprowadziłam 3 duże warsztaty o kobiecości i relacjach (w Tyńcu, w Rzeszowie i w Opolu), udzieliłam 4 długich wywiadów dla różnych stacji radiowych i prasy, uczestniczyłam w webinarze promującym moją najnowszą książkę. Ponadto bawiłam się na weselu w rodzinie, na rodzinnym zjeździe i na kilku imprezach. Prowadzę samochód, tańczę flamenco i jeśli miewam jakieś „luki” w pamięci, to jedynie takie, które wynikają z PESEL-u i miałam je już wcześniej, w podobnym stopniu jak znajomi z mojego rocznika… Oczywiście nie oznacza to, że nie mam czy nie będę miała w przyszłości różnych chorób czy też dolegliwości związanych z moim wiekiem, ogólnym stanem zdrowia czy różnymi przypadkami. Teraz na przykład mam kontuzję nadgarstka, która daje mi się mocno we znaki. Nie wiem także ile dni, miesięcy czy lat zostało mi podarowane, ale jestem Panu Bogu wdzięczna, za każdą minioną godzinę oraz za każdą, która nastąpi lub nie… Muszę też przyznać, że w żaden sposób nie zasłużyłam nawet na jedną dodatkową minutę, zważywszy jak wiele ich w moim życiu zmarnowałam i nadal to niestety robię.
Tak, zostałam uzdrowiona. Ktoś może w to wierzyć lub nie, szukać dodatkowych wyjaśnień, bardziej racjonalnych, ale ja to po prostu wiem. Bardzo długa jest lista osób, którym jestem za ten cud wdzięczna, a znajdują się one po obu stronach cienkiej linii doczesnego życia. Wdzięczność – to obecnie moje drugie imię… Na pierwszym miejscu mojej listy jest nasz Ojciec, który mieszka w Niebie. Jeśli wskazał mi osobę św. Szarbela jako ważnego patrona, to oznacza moim zdaniem Jego wielką prośbę do Polaków, abyśmy modlili się za Liban i za chrześcijan w Libanie. Ich sytuacja jest dramatyczna a nie mają na kogo liczyć. My w Polsce wciąż się modlimy, także na różańcu i potrafimy modlić się nie tylko w swoich własnych intencjach. Tak więc, kto może, niech pamięta o modlitwie za Liban. Zbyt wiele cudów św. Szarbela ma miejsce teraz w Polsce, by zaniedbać tę sprawę. Każda, nawet najdrobniejsza modlitwa, czy akt strzelisty mają duże znaczenie. To przekonanie jest jednym z owoców mojej historii. Kilka innych opiszę w drugiej części artykułu.
Na koniec jeszcze jedna myśl, która jest dobrym podsumowaniem tego, co przeżyłam i jednocześnie jest zaproszeniem dla nas wszystkich do modlitwy i działania. W styczniu 2022 napisałam artykuł na moim blogu, poświęcony cudowi w Kanie Galilejskiej. Ten cud jest dla mnie bardzo ważny, ponieważ został uczyniony w sposób niezwykle dyskretny. Wiele osób piło wino, ale nie wszyscy zdawali sobie sprawę, skąd ono pochodzi. Niektórzy przypisywali zasługi Panu Młodemu. Taka sytuacja daje do myślenia. Mnie skojarzyła się z moim lipcowym uzdrowieniem i z tego powodu otworzyłam własnego bloga, aby jeszcze raz przeczytać, co ja tam właściwie napisałam. Przytaczam fragment tego artykułu, bo życie – a właściwie Pan Bóg – dopisał do niego wstrząsające post scriptum, jakby chciał powiedzieć: „Mówisz – masz!” Trzeba uważać na deklaracje, szczególnie te składane na piśmie…
„Jeśli biorę udział w cudzie, to chcę po pierwsze o tym wiedzieć, po drugie osobiście w nim uczestniczyć, a po trzecie, chcę i ja oddać się Panu, abym sama stała się przedmiotem kolejnego cudu. Chcę zostać przemieniona tak, jak woda w wino; jak wino w Krew; jak opłatek w Ciało, i tak jak śmierć w Życie. Nie wiem w co zostanę przemieniona finalnie – ale wiem, że już tu na ziemi doświadczam wielu cudów przemiany w moim życiu. To dotyczy każdego z nas, którzy zaufaliśmy Jezusowi. Tak więc „róbmy wszystko, cokolwiek nam powie” od początku do końca, wytrwale i z radością. Od noszenia wody poczynając. Warto się trudzić. Bo człowiek na prośbę Jezusa najpierw przynosi coś i oddaje Mu. Wtedy On to przemienia i pomnaża. Nawet jeśli to „coś” jest liche i nędzne. Jak woda w Kanie, jak 5 chlebów i 2 ryby w Tabkha, jak wino i chleb na ołtarzu, jak ja sama i wszystko co robię, i noszę w sercu. Jeśli cokolwiek oddam, ofiaruję Bogu, wtedy wiem, z całą pewnością, że zostanie to przemienione i pomnożone przez Miłość, która jest Osobą. Wiem też i widzę wyraźnie, że to cud. Że to, co daję jest tak małe, niemal NIC, a dostaję w zamian WSZYSTKO”.
Artykuł „Moja Kana Galilejska” z 20.01.2022
U.I.O.G.D.
Bardzo potrzebowałam Pani świadectwa,utwierdziła mnie Pani w prowadzeniu Maryji z Ludzmierza,wiele razy doświadczyłam Jej pomocy i prowadzenia,to cudowne miejsce.
PolubieniePolubione przez 1 osoba
Z ogromną radością przeczytałam Pani świadectwo, mimo, że nie jestem osobą wierzącą. Podzielam Pani przeświadczenie o nieprzypadkowości szeregu wydarzeń związanych z Pani dojściem do zdrowia. Pozdrawiam serdecznie, to był bardzo podnoszący na duchu wpis.
PolubieniePolubione przez 1 osoba
Bardzo dziękuję za Pani opinię, szczególnie, że długo wahałam się, czy zamieszczać na publicznym blogu tak osobisty tekst. Będzie mi dzięki temu łatwiej zamieścić część drugą, która będzie chyba jeszcze bardziej osobista… Pozdrawiam serdecznie.
PolubieniePolubienie
Pracując z ciężko chorymi ludźmi, często w obliczu śmierci też mam nieodparte ważnie, ze jest KTOŚ kto to wszyto ogarnia i podejmuje jedynie słuszne decyzje. Często nas doświadcza i sprawdza nasza wiarę, Może nie aż tak dogłębnie jak sprawdzał Hioba, ale jednak. Jeśli BÓG z nami to któż przeciw nam?!
PolubieniePolubione przez 1 osoba
Ja bym tylko dodała, że ten Ktoś ogarnia nas niewyobrażalną miłością, nawet wtedy, gdy z zewnątrz może to wyglądać inaczej… 🙂
PolubieniePolubienie